potykałam go codziennie na korytarzu. Był nowy. Wszystkie
za nim szalały. Nie wiedziałam czemu. To jasne, że u nas w szkole nie było
wielu urodziwych, ale moim zdaniem do nich nie należał. Nienaturalnie wysoki,
przygarbiony, z nijakimi włosami, gigantycznymi rękami i wiecznie nieogolonym
młodzieńczym zarostem. Ale one coś w nim widziały.
Miałam wrażenie, że zmienia je jak rękawiczki. Ale on był
zawsze nieskalanym dżentelmenem, romantykiem, który cierpiał po utracie miłości
życia. A potem znajdywał kolejną, a tak właściwie one znajdowały jego.
Czego to on nie robił. Grał (nie tylko na uczuciach
dziewcząt), komponował, pisał… Ideał… Jak dla niektórych.
Później zaprzyjaźnił się z moim bratem. Wpadał do nas do
domu coraz częściej. Spędziliśmy razem wakacje, pojechał z naszą rodziną nad
morze. To był błąd. Zaczęłam go poznawać. Wyprawy we trójkę, niewinne gry i
zabawy – jak to grupa nastolatków na wakacjach. Kiedyś w nocy dałam mu
przeczytać swój zeszyt. Podobało mu się. A dla kobiety nie ma nic lepszego niż
komplement. Powiedział, że sam pisze wiersze.
Ale coś, co było fascynującego, to to, że nie potrafiłam go
rozgryźć. Nie znałam następnego ruchu, słowa. Nieprzewidywalny. A przecież
myślałam, że potrafię rozgryźć każdego. I to właśnie było niebezpieczne:
fascynacja.
Wróciliśmy do Warszawy i mogło się wydawać, że i do normy.
Ale we mnie coś się zmieniło. Pewnego dnia obudziłam się w nocy z jego imieniem
na ustach. Od tej pory zasypiałam zasypana poduszkami, by nikt mnie nie
słyszał.
Każdy jego drobny ruch wyolbrzymiałam w wyobraźni. Rozmowy
przed dzwonkiem, krótkie telefony, taniec na studniówce… Chciałam poznać
chłopca ze szmaragdowymi oczyma, ale chyba już nie zdążę. Za późno się
zorientowałam. Więc siedzę i wklepuję słowa w klawiaturę, mając nadzieję, że to
mi wystarczy.