sobota, 13 października 2012

***

S
potykałam go codziennie na korytarzu. Był nowy. Wszystkie za nim szalały. Nie wiedziałam czemu. To jasne, że u nas w szkole nie było wielu urodziwych, ale moim zdaniem do nich nie należał. Nienaturalnie wysoki, przygarbiony, z nijakimi włosami, gigantycznymi rękami i wiecznie nieogolonym młodzieńczym zarostem. Ale one coś w nim widziały.
Miałam wrażenie, że zmienia je jak rękawiczki. Ale on był zawsze nieskalanym dżentelmenem, romantykiem, który cierpiał po utracie miłości życia. A potem znajdywał kolejną, a tak właściwie one znajdowały jego.
Czego to on nie robił. Grał (nie tylko na uczuciach dziewcząt), komponował, pisał… Ideał… Jak dla niektórych.
Później zaprzyjaźnił się z moim bratem. Wpadał do nas do domu coraz częściej. Spędziliśmy razem wakacje, pojechał z naszą rodziną nad morze. To był błąd. Zaczęłam go poznawać. Wyprawy we trójkę, niewinne gry i zabawy – jak to grupa nastolatków na wakacjach. Kiedyś w nocy dałam mu przeczytać swój zeszyt. Podobało mu się. A dla kobiety nie ma nic lepszego niż komplement. Powiedział, że sam pisze wiersze.
Ale coś, co było fascynującego, to to, że nie potrafiłam go rozgryźć. Nie znałam następnego ruchu, słowa. Nieprzewidywalny. A przecież myślałam, że potrafię rozgryźć każdego. I to właśnie było niebezpieczne: fascynacja.
Wróciliśmy do Warszawy i mogło się wydawać, że i do normy. Ale we mnie coś się zmieniło. Pewnego dnia obudziłam się w nocy z jego imieniem na ustach. Od tej pory zasypiałam zasypana poduszkami, by nikt mnie nie słyszał.
Każdy jego drobny ruch wyolbrzymiałam w wyobraźni. Rozmowy przed dzwonkiem, krótkie telefony, taniec na studniówce… Chciałam poznać chłopca ze szmaragdowymi oczyma, ale chyba już nie zdążę. Za późno się zorientowałam. Więc siedzę i wklepuję słowa w klawiaturę, mając nadzieję, że to mi wystarczy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.